Dzisiaj dotarliśmy wreszcie do cywilizacji. Najpierw może kilka słów o dniu wczorajszym .
Z Hanoi wyruszyliśmy o mały włos z przygodami. Boy hotelowy zapakował naszą walizkę do busa, który odjeżdżał wcześniej. Jak podjechała nasza terenówka, to biedaczysko zorientowało się, że nie ma naszych bagaży. Zatem krótki pościg za busem, który odjechał wcześniej i nasze bagaże wróciły. Samochód na wyprawę mamy dość wypaśony – jakiegoś tam forda Everest. Zatem pewnie i dojechalibyśmy nim na sam szczyt Ewerestu. Teraz nasza ekipa – przewodnik ma na imię Ang (i jest jak na tutejsze warunki średniego wzrostu). Nasz kierowca – Bi za to w jest mega chudzinką – w pasie to każdy z nas ma z pewnością dwa razy więcej. Generalnie ciuchy w Polsec kupowałby w sklepie 5-10-15. Zatem ekipę w razie konieczności pchania naszej terenówki mamy mega mocną – dwóch malutkich Wietnamczyków no i my (liczymy się pewnie podwójnie) – zatem siła pociągowa 6 chłopów. Z pewnością w razie koniczności to my będziemy pchali samochód.
Podróż z Hanoi do doliny Mai Chau zajęła nam wczoraj około 4 godzin. Na miejscu czekały na nas zgodnie z planem wypaśone kwatery (drewniany domek na palach – na parterze część ogólna tj garaże , kuchnia, jadalnia, toalety, na górze część sypialna (gerneralnie dość podobnie jak u nas) , pokoik o podwyższonym standardzie dla turystów o wymiarach 3 m na 3 m do ulicy (w zasadzie od ścieżki – chodnika), oczywiście w oknach nie ma szyb tylko zamykane okienice, pokoik zamykany na prawdziwy wietnamski zamek – czyli hebelek. Toalety oczywiście europjeskie – wspólne na dole 4 kibelki z prysznicami, zlewy przed w zasadzie w jadalni).
Po zjedzonym objedzie udaliśmy się na wycieczkę rowerową po okolicznych wsiach, wokół malowniczej doliny, w której mieszka jedna z mniejszości etnicznych – Biali Tajowie. Widoków nie będziemy opisywać – dołączymy kilka zdjęć.
Po kolacji gospodarze naszej kwatery, w której mieszkaliśmy wraz 10 osobowa grupą Francuzów zorganizowali dla nas w salonie na piętrze pokaz tańca ludowego. Pokaz zakończył się wspólnym tańcem w kółeczku i wspólnym piciem przez prawdziwe słomki lokalnego wina z jednego dzbana.
Noc spędziliśmy w naszym apartamencie przy odgłosach wyjących psów.
Dzisiejszy dzień spędziliśmy cały czas w samochodzie – jadąc przez góry, zwiedzając stare więzienie francuskie, podziwiając malownicze pola ryżowe oraz zwiedzając okoliczne wioski. Pełen folklor, ludzie poubierani kolorowo, bawoły chodzące po drogach obok rowerów, motocykli i samochodów.
Lokal w którym jedliśmy obiad był też prawdziwym wyzwaniem - takie wietnamskie KFC (na dworze można było wybrać sobie kuroka na obiad, potem go przygotowywano do konsumpcji. Część restauracyjna – to małe stoliki i krzesełka oraz część VIP na podwyższeniu, gdzie wchodziło się bez butów i jadło po turecku. Kuchnia jednak zrekompensowała niedogodności.
Nasze 4 litery dziś porządnie wyczęsło. Wyjechaliśmy o 8 rano a do hotelu w Dien Bien (w górach przy granicy z Laosem) dojechaliśmy o 18-tej. Teraz prysznic w hotelu i idziemy na kolacje z naszą grupą.